Zajmowanie
się historią zielarstwa, jest nadzwyczaj przyjemnym hobby.
Poznawanie metod gromadzenia i wykorzystywania ziół, skłania do
refleksji i prób (najpierw myślowych) przeszczepienia starych
zwyczajów do dzisiejszych realiów. Co szkodzi nam, współczesnym
ludziom, wzorować się i podglądać czyny i zwyczaje sprzed dwustu,
a nawet więcej lat? Wiele tamtych rozwiązań naprawdę miało sens.
Dajmy na to dworskie apteczki. I taki jest temat trzydziestego wpisu
do Manuału Zielarskiego.
Początki istnienia apteczki dworskiej sięgają zapewne czasów pierwszych Piastów a może i dalej. W każdej epoce żyli ludzie bogatsi, dysponujący majątkiem materialnym, na który składały się budynki mieszkalne, gospodarskie, pola, zwierzęta oraz zasób ludzki, czyli parobcy, zajmujący się różnymi pracami gospodarskimi. W tamtych czasach medyków było jak na lekarstwo (a nawet i mniej), włości potrafiły być oddalone od siebie, więc naturalnym jest wytworzenie koncepcji apteczki dworskiej, jako miejsca składowania ziół i przetworów z nich wykonywanych oraz wyznaczenia osoby odpowiedzialnej, która po pewnym czasie stawała się biegłą w leczeniu prostych chorób. O zachorowanie nie było trudno a każda śmierć była (i jest) dużą stratą – niezależnie czy parobka, czy syna właściciela majątku. Ale aby udzielić pomocy, trzeba mieć czym to zrobić.
Zazwyczaj
apteczkę nadzorowała kobieta. Ranga społeczna nie mogła być zbyt
niska. Jeżeli rodzina właściciela miała dużo czasu, to mogła
zostać nią żona, córka, krewna przebywająca na stałe w majątku.
W innych, częstszych przypadkach, była nią ochmistrzyni, czyli
zarządczyni służby. Do jej zadań należało gromadzenie zapasów,
czuwanie nad ich stanem i jakością, a także prowadzenie terapii.
Pięknie opisuje to Łukasz Gołębiowski w książce „Domy i
dwory” wydanej w 1830 roku:
Jakiejże
biegłości potrzeba było, ażeby to wszystko umieć, wszystko
zrobić, wszystkiemu podołać. Matka uczyła córki, uczono się z
książek, od sąsiadek, już umiejąca szła dopiero za mąż,
przyzywała wreszcie zdolną osobę, ceniąc ją i nagradzając. Taką
była w domu XX. Lubeckich Marszałkostwa pińskich za mojej
młodości, ochmistrzyni domu P. Pawłowska! Sklep pod kaplicą
zaledwie mógł objąć te wszystkie zapasy, jak najlepiej
uporządkowane, poznaczone, w butlach, słojach, workach, woreczkach,
na mnogich półkach, albo całe od wierzchu do spodu, okrywając
ściany. U mniej dostatnich, nie tak liczne mających włości,
szafka jedna lub druga mieściły wszystko. Czy każda rzecz z tych
leków pomogła zawsze, nie do nas śledzić należy. Wszakże
troskliwość ta o zdrowie poddanych i domowników, zaszczyt
przynosiła sercu.
Powyższa
relacja opisuje bogatą dworską apteczkę przełomu XVIII i XIX
wieku. Znaczną jej część stanowiły zioła, schowane w
odpowiednie pojemniki czy też worki. Należy zauważyć
skrupulatność znakomitej ochmistrzyni – wszystkie były
uporządkowane i opisane!
Skąd
zarządcy apteczki czerpali wiedzę o działaniu leczniczym ziół?
Relacja Łukasza Gołębiowskiego w tym miejscu wspomina o tradycji
ustnej, przekazywania wiedzy z pokolenia na pokolenie. Pamięć bywa
zawodna, czasami nie udaje się przekazać informacji – w takim
wypadku wiedza ginie i nie może być odtworzona. Dwory jednak
zazwyczaj były pełne książek! Autor w innym miejscu podaje:
Syreniusza,
Marcina z Urzędowa lub inny zielnik przed sobą mając,
przewartowaszy go nie raz, umiejąc go prawie na pamięć...
Oznacza
to, że zarządcy (zarządczynie) apteczek dysponowały zarówno
wiedzą ludową, jak i ówczesną naukową. Zielnik Syreniusza
przetrwał bardzo długo w świadomości ludzkiej. Z chęcią czytano
i korzystano z niego jeszcze pod koniec XIX wieku! Wiedza ta każe
nam również się zastanowić nad pewną kwestią – wiele
przepisów z zielnika Syreniusza jest możliwych do sporządzenia
tylko za pomocą pewnego sprzętu. Można śmiało założyć, że co
bogatsze apteczki dworskie mogły być małymi laboratoriami. I taka
była prawda. Znów muszę przywołać Łukasza Gołębiowskiego:
(ciąg
dalszy poprzedniej relacji) ...gdzie go nie było z przepisów, lub i
z głowy bieglejsza, od wiosny aż do późnej jesieni: to na
alembiku pędziła wody, wódki, smażyła sadła, zbierała
tłustości, robiła dryakwie, octy, suszyła kwiaty, liście, owoce
i korzenie.
Jeżeli
ktoś na alembiku prowadził destylację wód roślinnych i wódek,
to musiał być dobrze wykształconym człowiekiem. To nie jest
sztuka łatwa. Jej opanowanie wymaga dużego nakładu czasu oraz
sporo praktyki. Wszystko to, co wyprodukowała apteczka, musiało być
skatalogowane, opisane, przeliczone, a potem wydawane w razie
konieczności.
Co
wchodziło w skład takiej apteczki? Oczywiście przywołane już
suszone zioła każdego rodzaju, a także przetwory z nich wykonane.
Łukasz Gołębiowski wspomina o wodach i nalewkach z konwalii, róży,
dzięgla, bławatków, ruty oraz piołunu, choć to zapewne jedynie
skrawek. Wszystko, co rosło i miało znaczenie lecznicze, było
wykorzystywane i przerabiane. Jednakże samymi ziołami całego
pokoju (a nawet dużego kredensu) nie wypchamy. Musiała znaleźć
się tam także:
Nie
zapomniano tu wody marcowej, z śniegu stopionej, płeć piękną
utrzymującej, lub chroniącej piegów; pierwszej wody deszczowej,
albo w czasie grzmotów i piorunów zebranej.
Teraz
uwaga, padają szokujące wieści.
Z
królestwa zwierzęcego bywały wody i wódki: z piesków młodych,
zajączków, królików, bocianów i t.d. w alembik włożonych i
wódką nalanych (…) Sadła i tłustości poczynając od ludzkiego
(tutaj pada przypis „tej nabywano pospolicie od katów”), były
psie, ze świń, gęsi, niedźwiedzi, borsuków, zajęcy, wilków i
lisów. Dryakwie z wszelkich gadów: żab, węży, jaszczurek,
śmielsze robiły w domu, albo sprowadzano weneckie.
Nie
wszystkie apteczki dysponowały sadłem z niedźwiedzia ani nawet
pochodzącym z człowieka. Musiały być to wyjątkowo bogate dwory,
gdzie ochmistrzyni mogła szastać pieniędzmi. Nie zmienia to jednak
faktu, że jeszcze 100-200 lat temu, zwierzęta uważano za całkiem
niezłe środki lecznicze. Podejrzewam w tym wypadku mocny wpływ
renesansowych zielników a może i zaszłe, ludowe przekonania.
Oczywiście produkowano również zupełnie naturalne, nie-człowiecze
rzeczy!
Octy
nade wszystko! Malinowe, konwaliowe, fiołkowe, porzeczkowe,
berberysowe i t.p.
Z
biegiem czasu, koncepcja dworskiej apteczki poszerzyła się,
wchłaniając również spiżarnię z przetworami owocowymi i
wszelkiego rodzaju słodyczami, którą zwano „apteczką dla
przyjemności” albo „dla wygody”. Ochmistrzyni stawała się
osobą odpowiedzialną na kontakt człowieka z naturą – dyrygowała
wszystkim, co pozyskiwano z pól i lasów.
Do
apteczki przyjemnej i dla wygody tylko, należały wódki zakrawne,
słodkie lub gorzkie, likwory, konfitury, soki, powidła, serki,
pierniczki, makowniki, owoce suszone, marynowane, wszelkie marynaty,
wszelkie wety, lub co przekąską zwano, gomółki lub krajanki i
t.d.
Każdy
może kontynuować dworską tradycję apteczek. Wygospodarowanie
kąciku w spiżarni lub przeznaczenie starej szafy w domu, na strychy
lub w piwnicy i trzymanie tam dobrze zapakowanych ziół, nalewek i
przetworów, pozwoli nam się choć trochę wczuć w dawno minione
dzieje. Poza tym jest to dobre zabezpieczenie na czarną godzinę,
wszak:
Nadto
jest znana gościnność Polaków i potrzeba przyjmowania tylu osób,
to przybywających trafunkowo, to umyślnie, cząstkowo lub gromadnie
w pewnych dniach, a zatem należało usposobić się, ażeby w chwili
stanowczej niczego nie brakowało.
Piękny tekst. Dziękuję.
OdpowiedzUsuńCieszę się, że tekst spodobał się :)
UsuńPozdrawiam,
B.Byczkiewicz
Ciekawy artykuł, ale fragment o ludzkim tłuszczu mnie zmroził;)
OdpowiedzUsuńPrzerób ludzi na leki nie był niczym niezwykłym. Wykorzystywanie zmarłych w celach religijnych i magicznych również. Przecież jeszcze pod koniec XIX wieku (raptem nieco ponad 120 lat temu), tyfus leczono za pomocą okadzania dymem z kości żydowskich.
UsuńNapisze tak bo do czytania skory nie jestem.Zaczynając od bieżącego wpisu po kolejny zastałem poranek.Dziękuję coś w tym jest.
OdpowiedzUsuń