niedziela, 26 marca 2017

Co trzymano w dworskiej apteczce?

Zajmowanie się historią zielarstwa, jest nadzwyczaj przyjemnym hobby. Poznawanie metod gromadzenia i wykorzystywania ziół, skłania do refleksji i prób (najpierw myślowych) przeszczepienia starych zwyczajów do dzisiejszych realiów. Co szkodzi nam, współczesnym ludziom, wzorować się i podglądać czyny i zwyczaje sprzed dwustu, a nawet więcej lat? Wiele tamtych rozwiązań naprawdę miało sens. Dajmy na to dworskie apteczki. I taki jest temat trzydziestego wpisu do Manuału Zielarskiego.

Początki istnienia apteczki dworskiej sięgają zapewne czasów pierwszych Piastów a może i dalej. W każdej epoce żyli ludzie bogatsi, dysponujący majątkiem materialnym, na który składały się budynki mieszkalne, gospodarskie, pola, zwierzęta oraz zasób ludzki, czyli parobcy, zajmujący się różnymi pracami gospodarskimi. W tamtych czasach medyków było jak na lekarstwo (a nawet i mniej), włości potrafiły być oddalone od siebie, więc naturalnym jest wytworzenie koncepcji apteczki dworskiej, jako miejsca składowania ziół i przetworów z nich wykonywanych oraz wyznaczenia osoby odpowiedzialnej, która po pewnym czasie stawała się biegłą w leczeniu prostych chorób. O zachorowanie nie było trudno a każda śmierć była (i jest) dużą stratą – niezależnie czy parobka, czy syna właściciela majątku. Ale aby udzielić pomocy, trzeba mieć czym to zrobić.

Zazwyczaj apteczkę nadzorowała kobieta. Ranga społeczna nie mogła być zbyt niska. Jeżeli rodzina właściciela miała dużo czasu, to mogła zostać nią żona, córka, krewna przebywająca na stałe w majątku. W innych, częstszych przypadkach, była nią ochmistrzyni, czyli zarządczyni służby. Do jej zadań należało gromadzenie zapasów, czuwanie nad ich stanem i jakością, a także prowadzenie terapii. Pięknie opisuje to Łukasz Gołębiowski w książce „Domy i dwory” wydanej w 1830 roku:

Jakiejże biegłości potrzeba było, ażeby to wszystko umieć, wszystko zrobić, wszystkiemu podołać. Matka uczyła córki, uczono się z książek, od sąsiadek, już umiejąca szła dopiero za mąż, przyzywała wreszcie zdolną osobę, ceniąc ją i nagradzając. Taką była w domu XX. Lubeckich Marszałkostwa pińskich za mojej młodości, ochmistrzyni domu P. Pawłowska! Sklep pod kaplicą zaledwie mógł objąć te wszystkie zapasy, jak najlepiej uporządkowane, poznaczone, w butlach, słojach, workach, woreczkach, na mnogich półkach, albo całe od wierzchu do spodu, okrywając ściany. U mniej dostatnich, nie tak liczne mających włości, szafka jedna lub druga mieściły wszystko. Czy każda rzecz z tych leków pomogła zawsze, nie do nas śledzić należy. Wszakże troskliwość ta o zdrowie poddanych i domowników, zaszczyt przynosiła sercu.

Powyższa relacja opisuje bogatą dworską apteczkę przełomu XVIII i XIX wieku. Znaczną jej część stanowiły zioła, schowane w odpowiednie pojemniki czy też worki. Należy zauważyć skrupulatność znakomitej ochmistrzyni – wszystkie były uporządkowane i opisane!

Skąd zarządcy apteczki czerpali wiedzę o działaniu leczniczym ziół? Relacja Łukasza Gołębiowskiego w tym miejscu wspomina o tradycji ustnej, przekazywania wiedzy z pokolenia na pokolenie. Pamięć bywa zawodna, czasami nie udaje się przekazać informacji – w takim wypadku wiedza ginie i nie może być odtworzona. Dwory jednak zazwyczaj były pełne książek! Autor w innym miejscu podaje:

Syreniusza, Marcina z Urzędowa lub inny zielnik przed sobą mając, przewartowaszy go nie raz, umiejąc go prawie na pamięć...

Oznacza to, że zarządcy (zarządczynie) apteczek dysponowały zarówno wiedzą ludową, jak i ówczesną naukową. Zielnik Syreniusza przetrwał bardzo długo w świadomości ludzkiej. Z chęcią czytano i korzystano z niego jeszcze pod koniec XIX wieku! Wiedza ta każe nam również się zastanowić nad pewną kwestią – wiele przepisów z zielnika Syreniusza jest możliwych do sporządzenia tylko za pomocą pewnego sprzętu. Można śmiało założyć, że co bogatsze apteczki dworskie mogły być małymi laboratoriami. I taka była prawda. Znów muszę przywołać Łukasza Gołębiowskiego:

(ciąg dalszy poprzedniej relacji) ...gdzie go nie było z przepisów, lub i z głowy bieglejsza, od wiosny aż do późnej jesieni: to na alembiku pędziła wody, wódki, smażyła sadła, zbierała tłustości, robiła dryakwie, octy, suszyła kwiaty, liście, owoce i korzenie.

Jeżeli ktoś na alembiku prowadził destylację wód roślinnych i wódek, to musiał być dobrze wykształconym człowiekiem. To nie jest sztuka łatwa. Jej opanowanie wymaga dużego nakładu czasu oraz sporo praktyki. Wszystko to, co wyprodukowała apteczka, musiało być skatalogowane, opisane, przeliczone, a potem wydawane w razie konieczności.

Co wchodziło w skład takiej apteczki? Oczywiście przywołane już suszone zioła każdego rodzaju, a także przetwory z nich wykonane. Łukasz Gołębiowski wspomina o wodach i nalewkach z konwalii, róży, dzięgla, bławatków, ruty oraz piołunu, choć to zapewne jedynie skrawek. Wszystko, co rosło i miało znaczenie lecznicze, było wykorzystywane i przerabiane. Jednakże samymi ziołami całego pokoju (a nawet dużego kredensu) nie wypchamy. Musiała znaleźć się tam także:

Nie zapomniano tu wody marcowej, z śniegu stopionej, płeć piękną utrzymującej, lub chroniącej piegów; pierwszej wody deszczowej, albo w czasie grzmotów i piorunów zebranej.

Teraz uwaga, padają szokujące wieści.

Z królestwa zwierzęcego bywały wody i wódki: z piesków młodych, zajączków, królików, bocianów i t.d. w alembik włożonych i wódką nalanych (…) Sadła i tłustości poczynając od ludzkiego (tutaj pada przypis „tej nabywano pospolicie od katów”), były psie, ze świń, gęsi, niedźwiedzi, borsuków, zajęcy, wilków i lisów. Dryakwie z wszelkich gadów: żab, węży, jaszczurek, śmielsze robiły w domu, albo sprowadzano weneckie.

Nie wszystkie apteczki dysponowały sadłem z niedźwiedzia ani nawet pochodzącym z człowieka. Musiały być to wyjątkowo bogate dwory, gdzie ochmistrzyni mogła szastać pieniędzmi. Nie zmienia to jednak faktu, że jeszcze 100-200 lat temu, zwierzęta uważano za całkiem niezłe środki lecznicze. Podejrzewam w tym wypadku mocny wpływ renesansowych zielników a może i zaszłe, ludowe przekonania. Oczywiście produkowano również zupełnie naturalne, nie-człowiecze rzeczy!

Octy nade wszystko! Malinowe, konwaliowe, fiołkowe, porzeczkowe, berberysowe i t.p.

Z biegiem czasu, koncepcja dworskiej apteczki poszerzyła się, wchłaniając również spiżarnię z przetworami owocowymi i wszelkiego rodzaju słodyczami, którą zwano „apteczką dla przyjemności” albo „dla wygody”. Ochmistrzyni stawała się osobą odpowiedzialną na kontakt człowieka z naturą – dyrygowała wszystkim, co pozyskiwano z pól i lasów.

Do apteczki przyjemnej i dla wygody tylko, należały wódki zakrawne, słodkie lub gorzkie, likwory, konfitury, soki, powidła, serki, pierniczki, makowniki, owoce suszone, marynowane, wszelkie marynaty, wszelkie wety, lub co przekąską zwano, gomółki lub krajanki i t.d.

Każdy może kontynuować dworską tradycję apteczek. Wygospodarowanie kąciku w spiżarni lub przeznaczenie starej szafy w domu, na strychy lub w piwnicy i trzymanie tam dobrze zapakowanych ziół, nalewek i przetworów, pozwoli nam się choć trochę wczuć w dawno minione dzieje. Poza tym jest to dobre zabezpieczenie na czarną godzinę, wszak:

Nadto jest znana gościnność Polaków i potrzeba przyjmowania tylu osób, to przybywających trafunkowo, to umyślnie, cząstkowo lub gromadnie w pewnych dniach, a zatem należało usposobić się, ażeby w chwili stanowczej niczego nie brakowało.

5 komentarzy:

  1. Piękny tekst. Dziękuję.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że tekst spodobał się :)
      Pozdrawiam,
      B.Byczkiewicz

      Usuń
  2. Ciekawy artykuł, ale fragment o ludzkim tłuszczu mnie zmroził;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przerób ludzi na leki nie był niczym niezwykłym. Wykorzystywanie zmarłych w celach religijnych i magicznych również. Przecież jeszcze pod koniec XIX wieku (raptem nieco ponad 120 lat temu), tyfus leczono za pomocą okadzania dymem z kości żydowskich.

      Usuń
  3. Napisze tak bo do czytania skory nie jestem.Zaczynając od bieżącego wpisu po kolejny zastałem poranek.Dziękuję coś w tym jest.

    OdpowiedzUsuń