Studiując
dawne receptury liczące sobie trzysta, czterysta, a nawet tysiąc
lat, zawsze uciekam myślami do czasów, w których zostały napisane.
Ich autorzy, korzystając z dzieł Hipokratesa, Dioskurydesa czy też
Galena, stworzyli przepisy, których geneza tak naprawdę niknie w
czasie.
Gdybym przyrządził lek wymieniony w zielniku Stefana
Falimirza, byłby on tak naprawdę pomostem między tym, co dzisiejsze
a tym, co starożytne, powstałe u zarania cywilizacji. Miałby w
sobie pierwiastek czegoś, co mogę nazwać boskością, iskrą
stworzenia. Owa nieuchwytna drobina metafizyki i głębokiej
religijności, przewijała się u egipskich kapłanów, greckich
medyków, rzymskich lekarzy i średniowiecznych aptekarzy sprawiając,
że ten lek nie byłby tylko odpowiednio przyrządzoną mieszaniną
ziół, ale i namacalnym źródłem nadziei pochodzącej nie od
człowieka, ale od istoty wyższej. Zadaniem tego leku, nie byłoby
tylko leczenie ciała - sfery przyziemnej, materialnej, ale również
stanie się medium, łącznikiem pomiędzy boską siłą a zwykłym
człowiekiem, śmiertelnikiem w potrzebie. Dziś nie odczujemy
niczego podobnego. Wszystko stało się uproszczone i
zdehumanizowane. Nie poczujemy kompletnie niczego do suplementu diety
na wzdęcia. Definitywnie odrzucono aspekt psychologiczny, ignorując
w ten sposób ludzki mózg – potężną siłę, której tak
naprawdę nie znamy.
Wspomniana drobina metafizyki potrafiła przybierać różne formy. Mogła
być szeptem zamawiania lub głośną modlitwą. Dyskretnym znakiem
kreślonym w powietrzu, postawionym horoskopem. Najczęściej była
myślą, niewyrażonym pragnieniem, kierowanym do siły wyższej.
Drobna rzecz wyrażona w leku, która schorowanemu pacjentowi, dawała
to, co w tej chwili było dla niego najważniejsze – szansę.
Muszę
odejść teraz od tego tematu, aby rozpocząć inny wątek, który
jest bezpośrednio związany z dzisiejszymi rozważaniami.
Venenum.
Jad, trucizna. Podstępne i straszliwe narzędzie w rękach
morderców. Odbiera życie szybko i bezboleśnie lub wolno i w
męczarniach. Ludzie od zawsze bali się zejścia z jej powodu, co
szczególnie dobrze widać po pewnej osobie, od której to wszystko
się zaczęło.
Mitrydates
VI Eupator, król Pontu. Budowniczy oraz wojownik-awanturnik. Zalazł
wielu osobom za skórę, a w tamtych czasach takie problemy
rozwiązywano... definitywnie. Król mimo wielkiej odwagi cywilnej
(któż śmiałby zadzierać z Rzymianami?), bał się otrucia przez
swoich wrogów. Dzięki eksperymentom przeprowadzonych na jeńcach i
więźniach, doszedł do wniosku, że każda trucizna ma swoją
odtrutkę. Połączenie wszystkich odtrutek spowodowałoby
wytworzenie uniwersalnego antidotum, którego zażywanie ochroniłoby
organizm ludzki przed zgubnym działaniem toksyn. Tak powstała
Theriaca Mithridatum.
Theriaca
jest słowem greckim, oznaczającym dziką bestię, zwierzę. Przed
Mitrydatesem theriaca
były znane, lecz ich zakres działania był o wiele mniejszy - miały
być antidotami na działanie trucizn zwierzęcych, głównie węży.
Król Pontu poszerzył spektrum działania – oprócz jadów, miały
chronić przed truciznami roślinnymi, mineralnymi oraz pochodzącymi
z jedzenia. Mitrydates zażywał swój wynalazek codziennie w
niewielkich ilościach, co prawdopodobnie spowodowało wytworzenie
tolerancji na działanie niektórych szkodliwych substancji.
Przyczyniło się to jednak do niezbyt szlachetnego zakończenia
życia – chcąc popełnić samobójstwo, wypił truciznę, która
nie zadziałała, przez co musiał otworzyć żyły i umrzeć przez
wykrwawienie. Nie wiemy, co zażył król, mogę jednak postawić
daleko idącą tezę, że nie był to efekt działania Theriaca
Mithridatum a problemów z dawką
i jakością trucizny.
Plotka
o przyczynach śmierci Mitrydatesa zrobiła swoje, co spowodowało
gwałtowne zainteresowanie wielu osób (głównie Rzymian)
zagrożonych nagłym odejściem, chcącym nabyć Theriaca
Mithridatum i w efekcie
zabezpieczyć swoje życie przynajmniej w niewielkim stopniu. Prawa
rynku są jednak nieubłagane - każdy produkt przechodzi przez fazę
ulepszeń. Osobisty lekarz cesarza Nerona – Andromachus Starszy,
przeanalizował recepturę Mitrydatesa i uczynił kilka poprawek.
Część składników wyrzucił, dodał kilka nowych (np. suszone
mięso żmii), zwiększył ilość opium – w ten sposób powstała
Theriaca Andromachii,
podobno chętnie zażywana przez Marka Aureliusza i jego następców.
Nie
jest znana prawdziwa, pełna receptura na Theriaca
Mithridatum. Celsus wspomina
recepturze złożonej z 36 składników, natomiast Pliniusz o 54
składnikach. Przedstawię przepis taki, jaki został podany w
Suplemencie Grey'a, a który pochodzi z kolei z Farmakopei Londyńskiej
z 1746 roku. Theriaca
Mithridatum w tym wydaniu składa
się z 41 składników. Nie będę tłumaczył łacińskich zwrotów
na język polski, wystarczająco trudne okazało się przełożenie
angielskiego na łacinę oraz identyfikacja surowców. Jeden składnik
jest wyjątkowo zaskakujący – Ventrium scincorum czyli brzuszki jaszczurek z rodzaju Scincidae.
Surowce przedzielone ukośnikiem, można stosować zamiennie w
przypadku braku jednego bądź drugiego.
Rozpuść
opium w niewielkiej ilości wina. Zmieszaj z miodem (weź go trzy
razy tyle, ile wynosi waga surowców), podgrzej, niech zacznie wrzeć.
Dodaj gumy i żywice, niechaj to wszystko się topi. Gdy zostanie to
uczynione, zdejmij z ognia, ochłodź, następnie dodaj resztę
ingrediencji startych na proch. Uczyń z tego konfekt.
Co
wspólnego ma ten przepis z wcześniejszymi rozważaniami? Z Theriaca
Mithridaum przebija coś
metafizycznego, nieziemskiego - wyzwanie rzucone śmierci w
najgorszym wydaniu, śmierci nagłej i niegodziwej. Uczyń, zażyj a
będziesz [choć trochę] nieśmiertelny.
Ciekawa historia i fajnie poprowadzona opowieść. Przeczytałem z ogromną przyjemnością i dowiedziałem się bardzo ciekawych rzeczy.
OdpowiedzUsuńDziękuję za miły komentarz, pozdrawiam! :)
Usuń