Poniższy
tekst jest rozszerzoną wersją referatu pt. "Mało znane i
zapomniane surowce zielarskie" wygłoszonego 02.06.2017 w
Lublinie na I Ogólnopolskiej Naukowej Konferencji Naturoterapii.
Wystąpienie zostało uznane przez komisję naukową za najlepsze w
sesji referatowej młodych naukowców.
Co
jest największym wrogiem rodzaju ludzkiego? Gdyby zapytać o to
przechodniów, padłyby różne propozycje: natura, wszechświat,
słońce, my sami. Być może w końcu ktoś podałby prawidłową
odpowiedź: czas. On nigdy nie grał na naszą korzyść. Podczas
przyjemnych zdarzeń jest go zawsze za mało, natomiast wydłuża się
przy przykrościach i negatywnych wydarzeniach. Wiedza o upływających
sekundach, minutach, godzinach i latach, które nigdy nie powtórzą
się, zatruwa nam życie. Uciekające kawałki czasu, niosą ze sobą
naszą historię, myśli, idee, spostrzeżenia i odkrycia. Wszystko
to ginie w czeluściach czasu, owym ciemnym niebycie skąd nie ma
powrotu. Gnamy do przodu goniąc horyzont, wyprzedzamy innych w
drodze ku wymarzonemu celowi, nie oglądamy się za siebie.
Podświadomie boimy się tego, co zobaczymy. To co za nami jest
wspaniałe, lecz za nami powstaje gęstniejąca mgła i rozpadająca
się trasa. Droga zbudowana z tego, co wytworzył człowiek, pęka i
rozsypuje się. Pewne elementy są wciąż trwałe, lecz cała osnowa
zbudowana z osób które żyły, tworzyły a nie zostały należycie
dostrzeżone, zamienia się w pył, bez szans na powrót do stanu
poprzedniego. Wszystko co znajduje się we mgle przeszłości, ulega
destrukcji poprzez ludzkie zapomnienie! Ach, cóż za straszliwą
karę wymyślił Byt! Już faraonowie wiedzieli, że wymazując
imiona znielubionych poprzedników z pomników i dzieł, skazujemy
ich na rozpłynięcie się w nicości, zagubienie i zniszczenie. Jest
to najstraszniejsza rzecz która może przydarzyć się istocie
żywej, a zaczyna się z chwilą przeistoczenia się w istotę
martwą. Dlatego ludzie tak bardzo chcą zostawić po sobie
najdrobniejszy ślad, cokolwiek co pozwoli wspomnieć i powiedzieć
"Tak, tu żył i tworzył...". Nic nie jest wieczne. Gdy
zniknie ta ostatnia drobina pamięci, zostaje po nas czyste, gładkie,
matematyczne zero.
Ilu
wspaniałych aptekarzy, botaników i medyków, którzy poświęcili
swoje życie nauce, znajduje się w notatniku Bytu, niebezpiecznie
blisko zera? Ich dzieła, zapisane myśli, zapychają biblioteczne
regały porastając kurzem i czekając na kogoś, kto znowu – po
tylu dekadach – otworzy pożółkłe stronice i przeczyta napisane
drżącą ręką sformułowane wnioski o otaczającym nas świecie.
Podziwiam tamtych badaczy i dążenie do prawdy – choćby
najbrutalniejszej, która jest jednak najwyższą wartością. Wiedza
którą zdobyli i zgłębili, niezależnie od tego, jak patrzymy na
nią dzisiaj, nie może ulec porzuceniu i tym samym zapomnieniu. Nie
tylko dlatego, że oznaczałoby to zaginięcie tych ostatnich cząstek
pamięci w Niebycie. Odkrycia, przemyślenia i wnioski tamtych ludzi,
mogą pomóc nam wyznaczyć nowe cele, nowe pytania do postawienia,
co sprowokuje nas do znalezienia odpowiedzi. Dlaczego zajmowali się
tamtymi roślinami? Czy stawiali słuszne tezy? Jak możemy
wykorzystać ich badania?
Wiele
surowców zielarskich zniknęło z kart lekospisów i dyspensatorów.
Kilka z nich wciąż pojawia się w uczonych książkach, choć jako
przyrodnicza lub farmaceutyczna ciekawostka, niżby konkretna
informacja, która może znaleźć zastosowanie w aktualnej medycynie
akademickiej. Dlaczego te rośliny lecznicze przestały być
stosowane?
Z
pewnością najbardziej "morderczym" czynnikiem jest jedna
ze służek czasu – wojna. Krwawe konflikty międzyludzkie, wielkie
straty materialne popychały wybrane gałęzie nauki do przodu,
natomiast wszystkie inne zostały porzucone na pastwę losu,
ustępując wielkie j machinie wojennej. Zielarstwo bez wątpienia
wiele straciło podczas I i II wojny światowej. Załamanie
gospodarek całych kontynentów, brak funduszy i sprzętu oraz
przerażająca niepewność jutra powodowały, iż priorytety były
biegunowo odległe od analiz fitochemicznych surowców. Nie było
komu pozyskiwać, opisywać, przetwarzać i badać. Oczywiście jak
mówi utarta reguła – zawsze zdarzają się wyjątki. Podczas II
wojny światowej udawało się wpleść rośliny do przemysłu
śmierci. Dygnitarze III Rzeszy byli żywo zainteresowani pracami dr
Gerharda Madausa (lekarz, fitoterapeuta, homeopata) dotyczącymi
sterylizacji myszy za pomocą ziół. Szczególnie na rozwój tego
zagadnienia naciskał Reichsführer-SS Heinrich Himmler. Planowano
masowo sterylizować jeńców radzieckich za pomocą ekstraktu z
difenbachii – popularnej doniczkowej rośliny ozdobnej. Chciano
również znaleźć takie rośliny, które będą czasowo
sterylizować, jednocześnie podnosząc libido. Po wojnie difenbachia
znalazła zastosowanie podczas rządów dyktatorów
południowoamerykańskich państewek. Siły bezpieczeństwa zmuszały
opozycjonistów do spożywania soku z difenbachii, co prowadziło do
kilku-kilkunastodniowego paraliżu strun głosowych. Difenbachia była
jednym z narzędzi programu "Cicha opozycja najlepszą
opozycją".
Wojna
i problemy ekonomiczne szczególnie mocno odcisnęły swoje piętno
na surowcach importowanych i eksportowanych. Lata powojenne również
nie sprzyjały ponownemu wprowadzeniu ich do handlu. Skupiano się na
ziemniakach, ryżu i pszenicy, a nie na niewielkich ilościach
korzeni, zagranicznych żywic czy wymyślnych wyciągach. Uprawy
zanikały, odchodziły osoby dysponujące wiedzą o pozyskiwaniu,
zastosowaniu i konserwacji perspektywicznych surowców. Mało znane
zioła odchodziły w kompletne zapomnienie.
Oczywiście
nie można wszystkiego zrzucić na wojnę i handel. Rośliny znikały
z książek i bez ich udziału. Niska skuteczność powodowała,
powoduje i będzie powodować wyparcie wielu gatunków i rodzajów,
niezależnie od opinii społecznych w tej sprawie. Dysponując
surowcem znanym bardzo dobrze, o pewnym działaniu i o opisanych
działaniach niepożądanych, nie porzucimy go nagle dla innego
ziela, niezależnie od tego, jak fantastycznymi wynikami ono się
charakteryzuje. Rzecz jasna dalsze badania, szersza wiedza mogłyby
odwrócić ten stan rzeczy, lecz pieniądze i czas napędzają
wszystko. Niespodziewana – a jakże medialna! - toksyczność, brak
standaryzacji, nieprzewidywalność surowca również nie pomagały
mniej znanym roślinom. Przerzucano się wtedy na związki aktywne
wyizolowane z nich lub zupełnie porzucano, podzielając tym samym
los innych roślin, którym "nie udało" się zaistnieć.
Nader
niesłusznie pomijanym czynnikiem jest brak ludzkiej kreatywności.
Ile surowców nie otrzymało swojej szansy tylko dlatego, że nie
potrafiono znaleźć dla nich dobrego zastosowania? Na cóż nam
kolejny surowiec garbnikowy, seskwiterpenowy czy jakiekolwiek inny,
który będzie tylko zalegał w farmakopei i literaturze fachowej,
skoro mamy tak znane i lubiane przez wszystkich zioła? Zamknięcie
"kręgu" ziół do pewnej, stale powtarzanej grupy z serii
"mięta, tymianek, szałwia i rumianek", dawało
nieuprawnioną pozycję "starzyźnie", blokując tym samym
nowe surowce. W końcu znalezionoby dobre zastosowanie - być może
kosmetyczne, lecz rzucenie hasła "tani zamiennik" albo
"słabszy w działaniu" z góry skazywało na porażkę.
Człowiek
- ten który boi się zostać zapomnianym, tak chętnie zapomina...
Adiantum
Niekropień
właściwy to po łacinie Adiantum capillus-veneris,
czyli włosy Wenery albo dziewicy – w zależności od tłumaczenia
nazwy ludowej. Należy do rodziny Pteridaceae
– orliczkowatych, zatem jest paprocią. Należy uczciwie dodać, że
niewymagającą, co spwodowało, że całkiem często uprawia się ją
w domach i ogródkach. Ponieważ "mało je i pije" zawsze
jest zaletą (ach, ta skłonność rodzaju ludzkiego do oszczędności)
– nawet w świecie natury, niekropień rozpowszechnił się po
nieco cieplejszych częściach Europy, trafił do Afryki, obu Ameryk
i Afryki.
Pisał
o nim znakomity francuski aptekarz i chemik Jacob Reinbold Spielmann
w Pharmacopoeia Generalis (1783),
podając kilkanaście złożonych receptur, w skład których
wchodziło ziele niekropienia. Taki Decoctum Pectorale
Parisiensum, czyli odwar
piersiowy paryski składał się z ryżu, lukrecji, niekropienia
(ach, wolę nazwę adiantum!), kwiatów podbiału i maku polnego. O
wiele bogatszy Elixir de Garus
składał się z maceratu spirytusowego złożonego z drogich
korzeni: goździków, cynamonu, gałki muszkatołowej, mirry i
aloesu. Przepędzony destylat mieszano z wodą pomarańczową i
Sirupus Adianti.
Spielmann wspomniał o Adiantum pedatum
czyli niekropieniu stopowatym, gatunku występującym we wschodnich
stanach USA, który wykorzystywano jako surowiec równoważny. A.
pedatum było tak
rozpowszechnione (nie wiem czy stan rzeczy utrzymał się), że w
uzupełnieniach do farmakopei Stanów Zjednoczonych z lat 80. XIX
wieku pisano, iż surowiec jest tak znany wszystkim, że nie
zamieszczono opisu morfologicznego a jedynie rycinę".
Fitoterapia amerykańska preferowała syrop z niekropienia, który
zresztą opisywały farmakopee szwajcarskie.
Sirupus
Capilli-veneris wedle
Pharmacopoea Helvetica IV
składał się z zagęszczonego maceratu z liści niekropienia (10
części liści zalewano wodą, macerowano 12 godzin, a następnie
odciskano – powinno wyjść około 60 części maceratu), który
mieszano z gliceryną, syropem prostym i syropem pomarańczowym.
Wydaje się, że uznawano niekropień za surowiec bezpieczny,
przeznaczony do łagodzenia podrażnień, powlekania błon śluzowych,
stosowanym głównie przy stanach zapalnych i infekcjach dróg
oddechowych. Rzadko używano przetworów z adiantum jako głównych
leków – preferowano wieloskładnikowe preparaty i mieszanki. We
wspomnianej już PH IV
znajduje się przepis na Species pectorales
– ziółka piersiowe. Dominują korzenie lukrecji i prawoślazu,
niewielki udział ma właśnie niekropień, po równo zresztą z
tymiankiem, lipą i dziewanną, natomiast symboliczną obecność
zaznaczają anyże, owoce kopru włoskiego, kwiaty malwy i polnego
maku.
W niekropieniu znajdują się
flawonoidy – rutyna, kwercetyna, izokwercetyna, astragalina i
pochodne kemferolu. Oznaczono pochodne cyjanidyny i delfinidyny, dość
dużo triterpenoidów, fenylopropanoidy i kwasy fenolowe.
Wiemy
o skuteczności metanolowego ekstraktu z części nadziemnych na
bakterie z rodzajów Bacillus,
Eschericia coli czy
Staphylococcus oraz o
działaniu bakteriobójczym ekstraktów wodnych i alkoholowych na
Agrobacteria tumefaciens,
Salmonella czy
Staphylococcus aureus.
Badania na szczurach ukazały dużą aktywność przeciwzapalną.
Pokuszono się nawet o porównanie jej z indometacyną stosowaną w
reumatoidalnym zapaleniu stawów. Również na szczurach określono
aktywność przeciwbólową ekstraktów – tutaj porównano z
ibuprofenem, przy jednoczesnym zaznaczeniu braku tendencji do
wywoływania wrzodów. Oprócz tego sugeruje się działanie
hipoglikemiczne, właściwości antyoksydacyjne (wiele roślin ma
takie działanie, nie ma robić o to wiele szumu...) a przez
ekstrakty z niekropienia, myszom tak mocno nie wypadała sierść. W
sumie to nie dziwi – wszak włosy Wenery!
Alkekengi
Niedaleko rodzinnego sadu
znajduje się jeziorko a kilka kroczków od niego, po drugiej stronie
ścieżki, stanowisko miechunki rozdętej – Physalis alkekengi.
Zapewne ktoś kiedyś wyrzucił tam roślinkę, bo kiedyś znalazłem
tam petunię, a kilka metrów dalej znajduje się spory łan
barwinka. Gdy widzę płonące barwą lampiony, zdaję sobie sprawę
z nadchodzącej jesieni. Zawsze ciekawiło mnie, co jest w środku.
Takie ładne opakowanie a w nim niepozorna, pomarańczowo-czerwona
kuleczka, wielkości niewielkiej maliny. Mamusia zawsze wołała "nie
jest, nie jedz, otrujesz się!". Cóż, miechunka należy do
rodziny Solanaceae – psiankowate, co nie jest jednak mocnym
powodem, aby zaraz ją skreślać. Przełamałem się, spróbowałem
– całkiem smaczna jagódka. W smaku trochę jak agrest, nieco
porzeczka, w każdym razie słodkie. Wnętrze kolejnego lampionu było
jednak okropnie gorzkie, pomimo lepszego wybarwienia i większych
rozmiarów owocu. Odpowiedzialne za to są (wedle mojej wiedzy)
physaliny – steroidy występujące w barwnym kielichu. Przed
kontaktem jagody z kielichem przestrzegali dawniejsi badacze,
opisując przenoszenie goryczy w wyniku chwilowego ich kontaktu.
Owoce
miechunki rozdętej występowały dość rzadko (wszak mało znane i
zapomniane...) w fitoterapii. Przypisywano im dwa hasła –
diureticum
–
moczopędnie i urologicum
–
rozpuszczające kamienie nerkowe. Czasem również laxativum
– przeczyszczająco, ale tylko gdy zbyt dużo owoców dotykało
barwnego kielicha. Kariery w farmacji nie zrobiły, wykorzystywano
ich sok jedynie w produkcji preparatu Lithal, zawierającego sole
litu stabilizujące nastrój.
Obecnie
wiemy więcej, dużo więcej o właściwościach miechunki rozdętej,
głównie z racji jej bardziej znanego krewniaka – miechunki
peruwiańskiej. W Iranie P.
alkekengi
jest tradycyjnym środkiem poronnym, co nie mogło ujść uwadze
badaczy. Badania na samicach szczurów potwierdziły działanie
wodnych wyciągów z owoców miechunki rozdętej. Wysnuto wniosek o
hamowaniu implementacji zarodków, jednakże nie przełożono tych
tez na rodzaj ludzki. Również są doniesienia o aktywności
hipoglikemicznej (frakcje polisacharydowe), średnim działaniu
antybakteryjnym i przeciwgrzybiczym (są lepsze surowce). Podobno
Rosjanie prowadzą dość intensywne prace nad olejem pozyskiwanym z
nasion miechunki rozdętej, a znając obecne trendy, niedługo
znajdziemy w drogeriach i sklepach zielarskich wyroby pewnych
babuszek czy też syberyjskich szamanek, poprawiające stan skóry,
włosów i paznokci.
Cochlearia
Wyjątkowo
mało znana roślina. Charakterystyczna dla miejsc zasolonych:
solnisk, pasów nadmorskich – to są klimaty warzuchy lekarskiej –
Cochlearia
officinalis.
Całkiem niepozorna, gdyby miała żółte kwiatki, dałoby się ją
pomylić z każdym innym okazem rodziny Brassicaceae
– kapustowate. Można ją uprawiać i stosować świeże listki do
sałatek i wszelkiego rodzaju potraw. Podobno pachnie i smakuje mniej
ostro niż gorczyce. Wartość olejku w zielu waha się, oscylując
wokół 0,2-0,3%. Starano się uzyskiwać ten olejek, choć raczej w
formie rozpuszczonej w alkoholu – z warzuchy bardzo chętnie
sporządzano spirytus warzuchowy – Spiritus
Cochleariae.
Ze świeżym surowcem problemu nie było, natomiast suszony piętrzył
problemy związane z inaktywacją enzymów. Poradzono sobie z tym
nader prosto. Dosypywano zmielonej gorczycy białej, następowała
reakcja mirozynazy z sinigryną i powstawał izotiocyjanian allilu –
substancja odpowiedzialna za ostry smak. Charakteryzuje się
właściwościami antybakteryjnymi, co po części wyjaśnia takie
upodobanie XIX-wiecznych aptekarzy do sporządzania preparatów do
płukania ust właśnie ze spirytusu warzuchowego.
Spiritus
Cochleariae
wchodził w skład Aqua
gingevalis regis
(czyżby przetłumaczyć to jako królewską wodę dziąsłową?),
czyli mieszaniny spirytusu cynamonowego i warzuchowego, zakropionej
olejkiem różanym, cytrynowym, cynamonowym i podlanej chloroformem.
Inne receptury wskazują na łączenie go z kwasem salicylowym,
olejkiem szałwiowym i miętowym.
Wydaje
się, że warzucha nie tylko dla smaku i właściwości
antybakteryjnych trafiała do jamy ustnej. Marynarze zabierali całe
wiązki tej rośliny w morskie podróże po wodach nieznanych,
uważając, że chroni ich przed szkorbutem, a przecież zaliczenie
do grupy antiscorbutica
sugeruje całkiem dużą ilość witaminy C. Artykuł opublikowany w
1990 roku w czasopiśmie Medical History informuje, iż w 100 g
świeżej masy znajdują się 63 mg witaminy C (plus minus 12), co
jednakże rekordem nie jest. Oczywiście taka cytryna ma 53 mg na 100
g, jednak w porównaniu z pierwiosnkiem, który w liściach
przechowuje 805 mg witaminy C (plus minus 48), wynik ten rekordowy
nie jest. Swoją drogą przebadane rośliny z grupy antiscorbutica
fantastycznych osiągów nie miały, lecz i tak te ilości są dla
zdrowia ludzkiego niezmiernie ważne.
Imperatoria
Niegdyś
nazywane remedium
divinum,
w czasach obecnych już nawet nie remedium.
Gorzki los spotkał gorysza miarza – Peucedanum
ostruthium,
członka wspaniałej, acz nieco skrzywdzonej rodziny selerowate –
Apiaceae.
Już na początku XX wieku określono zawartość olejku eterycznego
(0,2-0,8%) i zidentyfikowano niektóre związki czynne –
imperatorynę, ostrutynę, ostynę. Stosowano wówczas niewielkie
dawki sproszkowanego korzenia gorysza w celu pobudzenia trawienia.
Sporządzano również ekstrakty i nalewki, a także napary, lecz nie
wydaje mi się, aby robiono to z wielkim przekonaniem. Badania wciąż
prowadzono, identyfikowano coraz więcej związków – głównie
terpenów, ale nie było zgody co do przyszłości surowca. Alois
Kosch w Handbuch der Deutschen Arzneipflanzen (1939) opisuje surowiec
oraz zalecenia poszczególnych lekarzy i aptekarzy. Aschner polecał
gorszy na dnę moczanową, natomiast Wittlich optował za stosowaniem
w terapiach dla astmatyków i cukrzyków. Głównym kierunkiem
fitoterapeutycznym, były jednak dolegliwości żołądkowo-jelitowe,
a także oskrzelowe z silnym wydzialeniem śluzów.
Dzisiaj wiemy więcej o
właściwościach ekstraktów sporządzanych z korzenia gorysza
miarza. Związki w nich występująca wykazują antagonizm do wapnia
(blokada kanałów wapniowych), co powoduje znaczne osłabienie
możliwości kurczu mięśni, co można wykorzystać przy leczeniu
chorób układu sercowo-naczyniowego. Imperatoryna hamuje
proliferację komórek tkanki mięśniowej gładkiej w naczyniach
krwionośnych (VSMC) a których niekontrolowane namnażanie jest
jedną ze składowych blaszek miażdżycowych.
Ponadto badania na szczurach oraz
królikach wykazały obecność związków będących inhibitorami
cyklooksygenazy i 5-lipooksygenazy, które zmniejszają stan zapalny
i uniemożliwiają wytwarzanie związków podtrzymujących ten stan.
Ponadto inhibitory 5-lipooksygenazy istotnie zmniejszają wydzielanie
śluzu przez komórki oskrzeli. W medycynie inhibitory te są
wykorzystywane w terapii astmy oskrzelowej (leki antyleukotrienowe).
Ulmus
Niektórzy woleliby w lasach
widzieć jedynie sosny, bo szybko rosną i można łatwo sprzedać
ich drewno z dużym zyskiem. Ja pragnę natomiast widywać drzewa
liściaste – chociażby wiązy. W terapiach stosowano niegdyś wiąz
pospolity – Ulmus
minor i
wiąz szypułkowy – Ulmus
laevis,
natomiast kontynent amerykański preferował wiąz czerwony – Ulmus
rubra.
Wiązów niegdyś było sporo, na pewno więcej od sarsaparilli,
której były "tanim zamiennikiem", jak to określił autor
świetnej serii o materia
medica,
Jonathan Pereira (1853). Wówczas rekomendowano wiąz przy zmianach
skórnych, rogowaceniu naskórka i trudno gojących się ranach.
Oczywiście pisano o wiązie już wcześniej, pojawiał się w wielu
farmakopeach, kryją się pod nazwą Cortex
Ulmi interior
– wewnętrzna kora wiązu. Żółtawe, czerwonawe czy też brązowe
paski kory pozyskiwano z kilkuletnich gałązek, suszono i
najprawdopodobniej mielono. Tłumaczyłoby to łatwość, z jaką w
Stanach Zjednoczonych fałszowano korę wiązu czerwonego za pomocą
mąki kukurydzianej.
Przed II wojną światową, korę
wiązu polecano przy biegunkach, zapaleniach pęcherza moczowego i
stanach zapalnych w obrębie dróg rodnych. Kataplazmy stosowano przy
reumatyzmie, bólu stawowe, wrzodach, wysypkach i wszelkiego rodzaju
obrzękach.
Wydania Hagers Handbuch der
Pharmazeutischen Praxis z lat 90. XX wieku (a zatem całkiem
aktualne!) informują o korze wiązu jako surowcu stosowanym głównie
zewnętrznie. Zwilżone odwarem kompresy przykładano do chorych,
zmienionych chorobowo miejsc. Stosowano również maceraty olejowe –
na łaźni wodnej podgrzewano 100 g oleju migdałowego i 30 g kory
wiązu, macerowano dwie godziny i filtrowano. Zalecano je głównie
przy egzemach i zmianach skórnych.
Kora wiązu niewątpliwie ma
działanie przeciwzapalne i ściągające. W surowcu występują
katechiny, proantocyjanidy, sterole i kwas chlorogenowy. Gerhard
Madaus w "Lehrbuch der biologische Heilmittel" (1938) informuje o 3%
garbników i co zaskakujące, dużej ilości siarczanu baru w
liściach – 0,0182%.
Wiąz bez wątpienia ma przed
sobą przyszłość w kosmetologii i preparatach dermatologicznych.
Kwestia tego, kto złapie tę szansę pierwszy.
Referat obejmował również
surowce pochodzące z fiołka wonnego (głównie kwiaty) – temat
ten poruszyłem w Monografii Manuału Zielarskiego 1-FL – fiołek
wonny, więc nie będę o nich wspominać. Zainteresowanych odsyłam
do tego tekstu.
Spodobał Ci się mój tekst? Polub fanpage Manuału Zielarskiego i udostępnij tekst innym!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz