niedziela, 4 czerwca 2017

Mało znane i zapomniane surowce zielarskie

Poniższy tekst jest rozszerzoną wersją referatu pt. "Mało znane i zapomniane surowce zielarskie" wygłoszonego 02.06.2017 w Lublinie na I Ogólnopolskiej Naukowej Konferencji Naturoterapii. Wystąpienie zostało uznane przez komisję naukową za najlepsze w sesji referatowej młodych naukowców.


Co jest największym wrogiem rodzaju ludzkiego? Gdyby zapytać o to przechodniów, padłyby różne propozycje: natura, wszechświat, słońce, my sami. Być może w końcu ktoś podałby prawidłową odpowiedź: czas. On nigdy nie grał na naszą korzyść. Podczas przyjemnych zdarzeń jest go zawsze za mało, natomiast wydłuża się przy przykrościach i negatywnych wydarzeniach. Wiedza o upływających sekundach, minutach, godzinach i latach, które nigdy nie powtórzą się, zatruwa nam życie. Uciekające kawałki czasu, niosą ze sobą naszą historię, myśli, idee, spostrzeżenia i odkrycia. Wszystko to ginie w czeluściach czasu, owym ciemnym niebycie skąd nie ma powrotu. Gnamy do przodu goniąc horyzont, wyprzedzamy innych w drodze ku wymarzonemu celowi, nie oglądamy się za siebie. Podświadomie boimy się tego, co zobaczymy. To co za nami jest wspaniałe, lecz za nami powstaje gęstniejąca mgła i rozpadająca się trasa. Droga zbudowana z tego, co wytworzył człowiek, pęka i rozsypuje się. Pewne elementy są wciąż trwałe, lecz cała osnowa zbudowana z osób które żyły, tworzyły a nie zostały należycie dostrzeżone, zamienia się w pył, bez szans na powrót do stanu poprzedniego. Wszystko co znajduje się we mgle przeszłości, ulega destrukcji poprzez ludzkie zapomnienie! Ach, cóż za straszliwą karę wymyślił Byt! Już faraonowie wiedzieli, że wymazując imiona znielubionych poprzedników z pomników i dzieł, skazujemy ich na rozpłynięcie się w nicości, zagubienie i zniszczenie. Jest to najstraszniejsza rzecz która może przydarzyć się istocie żywej, a zaczyna się z chwilą przeistoczenia się w istotę martwą. Dlatego ludzie tak bardzo chcą zostawić po sobie najdrobniejszy ślad, cokolwiek co pozwoli wspomnieć i powiedzieć "Tak, tu żył i tworzył...". Nic nie jest wieczne. Gdy zniknie ta ostatnia drobina pamięci, zostaje po nas czyste, gładkie, matematyczne zero.

Ilu wspaniałych aptekarzy, botaników i medyków, którzy poświęcili swoje życie nauce, znajduje się w notatniku Bytu, niebezpiecznie blisko zera? Ich dzieła, zapisane myśli, zapychają biblioteczne regały porastając kurzem i czekając na kogoś, kto znowu – po tylu dekadach – otworzy pożółkłe stronice i przeczyta napisane drżącą ręką sformułowane wnioski o otaczającym nas świecie. Podziwiam tamtych badaczy i dążenie do prawdy – choćby najbrutalniejszej, która jest jednak najwyższą wartością. Wiedza którą zdobyli i zgłębili, niezależnie od tego, jak patrzymy na nią dzisiaj, nie może ulec porzuceniu i tym samym zapomnieniu. Nie tylko dlatego, że oznaczałoby to zaginięcie tych ostatnich cząstek pamięci w Niebycie. Odkrycia, przemyślenia i wnioski tamtych ludzi, mogą pomóc nam wyznaczyć nowe cele, nowe pytania do postawienia, co sprowokuje nas do znalezienia odpowiedzi. Dlaczego zajmowali się tamtymi roślinami? Czy stawiali słuszne tezy? Jak możemy wykorzystać ich badania?

Wiele surowców zielarskich zniknęło z kart lekospisów i dyspensatorów. Kilka z nich wciąż pojawia się w uczonych książkach, choć jako przyrodnicza lub farmaceutyczna ciekawostka, niżby konkretna informacja, która może znaleźć zastosowanie w aktualnej medycynie akademickiej. Dlaczego te rośliny lecznicze przestały być stosowane?

Z pewnością najbardziej "morderczym" czynnikiem jest jedna ze służek czasu – wojna. Krwawe konflikty międzyludzkie, wielkie straty materialne popychały wybrane gałęzie nauki do przodu, natomiast wszystkie inne zostały porzucone na pastwę losu, ustępując wielkie j machinie wojennej. Zielarstwo bez wątpienia wiele straciło podczas I i II wojny światowej. Załamanie gospodarek całych kontynentów, brak funduszy i sprzętu oraz przerażająca niepewność jutra powodowały, iż priorytety były biegunowo odległe od analiz fitochemicznych surowców. Nie było komu pozyskiwać, opisywać, przetwarzać i badać. Oczywiście jak mówi utarta reguła – zawsze zdarzają się wyjątki. Podczas II wojny światowej udawało się wpleść rośliny do przemysłu śmierci. Dygnitarze III Rzeszy byli żywo zainteresowani pracami dr Gerharda Madausa (lekarz, fitoterapeuta, homeopata) dotyczącymi sterylizacji myszy za pomocą ziół. Szczególnie na rozwój tego zagadnienia naciskał Reichsführer-SS Heinrich Himmler. Planowano masowo sterylizować jeńców radzieckich za pomocą ekstraktu z difenbachii – popularnej doniczkowej rośliny ozdobnej. Chciano również znaleźć takie rośliny, które będą czasowo sterylizować, jednocześnie podnosząc libido. Po wojnie difenbachia znalazła zastosowanie podczas rządów dyktatorów południowoamerykańskich państewek. Siły bezpieczeństwa zmuszały opozycjonistów do spożywania soku z difenbachii, co prowadziło do kilku-kilkunastodniowego paraliżu strun głosowych. Difenbachia była jednym z narzędzi programu "Cicha opozycja najlepszą opozycją".

Wojna i problemy ekonomiczne szczególnie mocno odcisnęły swoje piętno na surowcach importowanych i eksportowanych. Lata powojenne również nie sprzyjały ponownemu wprowadzeniu ich do handlu. Skupiano się na ziemniakach, ryżu i pszenicy, a nie na niewielkich ilościach korzeni, zagranicznych żywic czy wymyślnych wyciągach. Uprawy zanikały, odchodziły osoby dysponujące wiedzą o pozyskiwaniu, zastosowaniu i konserwacji perspektywicznych surowców. Mało znane zioła odchodziły w kompletne zapomnienie.

Oczywiście nie można wszystkiego zrzucić na wojnę i handel. Rośliny znikały z książek i bez ich udziału. Niska skuteczność powodowała, powoduje i będzie powodować wyparcie wielu gatunków i rodzajów, niezależnie od opinii społecznych w tej sprawie. Dysponując surowcem znanym bardzo dobrze, o pewnym działaniu i o opisanych działaniach niepożądanych, nie porzucimy go nagle dla innego ziela, niezależnie od tego, jak fantastycznymi wynikami ono się charakteryzuje. Rzecz jasna dalsze badania, szersza wiedza mogłyby odwrócić ten stan rzeczy, lecz pieniądze i czas napędzają wszystko. Niespodziewana – a jakże medialna! - toksyczność, brak standaryzacji, nieprzewidywalność surowca również nie pomagały mniej znanym roślinom. Przerzucano się wtedy na związki aktywne wyizolowane z nich lub zupełnie porzucano, podzielając tym samym los innych roślin, którym "nie udało" się zaistnieć.

Nader niesłusznie pomijanym czynnikiem jest brak ludzkiej kreatywności. Ile surowców nie otrzymało swojej szansy tylko dlatego, że nie potrafiono znaleźć dla nich dobrego zastosowania? Na cóż nam kolejny surowiec garbnikowy, seskwiterpenowy czy jakiekolwiek inny, który będzie tylko zalegał w farmakopei i literaturze fachowej, skoro mamy tak znane i lubiane przez wszystkich zioła? Zamknięcie "kręgu" ziół do pewnej, stale powtarzanej grupy z serii "mięta, tymianek, szałwia i rumianek", dawało nieuprawnioną pozycję "starzyźnie", blokując tym samym nowe surowce. W końcu znalezionoby dobre zastosowanie - być może kosmetyczne, lecz rzucenie hasła "tani zamiennik" albo "słabszy w działaniu" z góry skazywało na porażkę.

Człowiek - ten który boi się zostać zapomnianym, tak chętnie zapomina...

Adiantum

Niekropień właściwy to po łacinie Adiantum capillus-veneris, czyli włosy Wenery albo dziewicy – w zależności od tłumaczenia nazwy ludowej. Należy do rodziny Pteridaceae – orliczkowatych, zatem jest paprocią. Należy uczciwie dodać, że niewymagającą, co spwodowało, że całkiem często uprawia się ją w domach i ogródkach. Ponieważ "mało je i pije" zawsze jest zaletą (ach, ta skłonność rodzaju ludzkiego do oszczędności) – nawet w świecie natury, niekropień rozpowszechnił się po nieco cieplejszych częściach Europy, trafił do Afryki, obu Ameryk i Afryki.

Pisał o nim znakomity francuski aptekarz i chemik Jacob Reinbold Spielmann w Pharmacopoeia Generalis (1783), podając kilkanaście złożonych receptur, w skład których wchodziło ziele niekropienia. Taki Decoctum Pectorale Parisiensum, czyli odwar piersiowy paryski składał się z ryżu, lukrecji, niekropienia (ach, wolę nazwę adiantum!), kwiatów podbiału i maku polnego. O wiele bogatszy Elixir de Garus składał się z maceratu spirytusowego złożonego z drogich korzeni: goździków, cynamonu, gałki muszkatołowej, mirry i aloesu. Przepędzony destylat mieszano z wodą pomarańczową i Sirupus Adianti. Spielmann wspomniał o Adiantum pedatum czyli niekropieniu stopowatym, gatunku występującym we wschodnich stanach USA, który wykorzystywano jako surowiec równoważny. A. pedatum było tak rozpowszechnione (nie wiem czy stan rzeczy utrzymał się), że w uzupełnieniach do farmakopei Stanów Zjednoczonych z lat 80. XIX wieku pisano, iż surowiec jest tak znany wszystkim, że nie zamieszczono opisu morfologicznego a jedynie rycinę". Fitoterapia amerykańska preferowała syrop z niekropienia, który zresztą opisywały farmakopee szwajcarskie.

Sirupus Capilli-veneris wedle Pharmacopoea Helvetica IV składał się z zagęszczonego maceratu z liści niekropienia (10 części liści zalewano wodą, macerowano 12 godzin, a następnie odciskano – powinno wyjść około 60 części maceratu), który mieszano z gliceryną, syropem prostym i syropem pomarańczowym. Wydaje się, że uznawano niekropień za surowiec bezpieczny, przeznaczony do łagodzenia podrażnień, powlekania błon śluzowych, stosowanym głównie przy stanach zapalnych i infekcjach dróg oddechowych. Rzadko używano przetworów z adiantum jako głównych leków – preferowano wieloskładnikowe preparaty i mieszanki. We wspomnianej już PH IV znajduje się przepis na Species pectorales – ziółka piersiowe. Dominują korzenie lukrecji i prawoślazu, niewielki udział ma właśnie niekropień, po równo zresztą z tymiankiem, lipą i dziewanną, natomiast symboliczną obecność zaznaczają anyże, owoce kopru włoskiego, kwiaty malwy i polnego maku.

W niekropieniu znajdują się flawonoidy – rutyna, kwercetyna, izokwercetyna, astragalina i pochodne kemferolu. Oznaczono pochodne cyjanidyny i delfinidyny, dość dużo triterpenoidów, fenylopropanoidy i kwasy fenolowe.

Wiemy o skuteczności metanolowego ekstraktu z części nadziemnych na bakterie z rodzajów Bacillus, Eschericia coli czy Staphylococcus oraz o działaniu bakteriobójczym ekstraktów wodnych i alkoholowych na Agrobacteria tumefaciens, Salmonella czy Staphylococcus aureus. Badania na szczurach ukazały dużą aktywność przeciwzapalną. Pokuszono się nawet o porównanie jej z indometacyną stosowaną w reumatoidalnym zapaleniu stawów. Również na szczurach określono aktywność przeciwbólową ekstraktów – tutaj porównano z ibuprofenem, przy jednoczesnym zaznaczeniu braku tendencji do wywoływania wrzodów. Oprócz tego sugeruje się działanie hipoglikemiczne, właściwości antyoksydacyjne (wiele roślin ma takie działanie, nie ma robić o to wiele szumu...) a przez ekstrakty z niekropienia, myszom tak mocno nie wypadała sierść. W sumie to nie dziwi – wszak włosy Wenery!

Alkekengi

Niedaleko rodzinnego sadu znajduje się jeziorko a kilka kroczków od niego, po drugiej stronie ścieżki, stanowisko miechunki rozdętej – Physalis alkekengi. Zapewne ktoś kiedyś wyrzucił tam roślinkę, bo kiedyś znalazłem tam petunię, a kilka metrów dalej znajduje się spory łan barwinka. Gdy widzę płonące barwą lampiony, zdaję sobie sprawę z nadchodzącej jesieni. Zawsze ciekawiło mnie, co jest w środku. Takie ładne opakowanie a w nim niepozorna, pomarańczowo-czerwona kuleczka, wielkości niewielkiej maliny. Mamusia zawsze wołała "nie jest, nie jedz, otrujesz się!". Cóż, miechunka należy do rodziny Solanaceae – psiankowate, co nie jest jednak mocnym powodem, aby zaraz ją skreślać. Przełamałem się, spróbowałem – całkiem smaczna jagódka. W smaku trochę jak agrest, nieco porzeczka, w każdym razie słodkie. Wnętrze kolejnego lampionu było jednak okropnie gorzkie, pomimo lepszego wybarwienia i większych rozmiarów owocu. Odpowiedzialne za to są (wedle mojej wiedzy) physaliny – steroidy występujące w barwnym kielichu. Przed kontaktem jagody z kielichem przestrzegali dawniejsi badacze, opisując przenoszenie goryczy w wyniku chwilowego ich kontaktu.

Owoce miechunki rozdętej występowały dość rzadko (wszak mało znane i zapomniane...) w fitoterapii. Przypisywano im dwa hasła – diureticum – moczopędnie i urologicum – rozpuszczające kamienie nerkowe. Czasem również laxativum – przeczyszczająco, ale tylko gdy zbyt dużo owoców dotykało barwnego kielicha. Kariery w farmacji nie zrobiły, wykorzystywano ich sok jedynie w produkcji preparatu Lithal, zawierającego sole litu stabilizujące nastrój.

Obecnie wiemy więcej, dużo więcej o właściwościach miechunki rozdętej, głównie z racji jej bardziej znanego krewniaka – miechunki peruwiańskiej. W Iranie P. alkekengi jest tradycyjnym środkiem poronnym, co nie mogło ujść uwadze badaczy. Badania na samicach szczurów potwierdziły działanie wodnych wyciągów z owoców miechunki rozdętej. Wysnuto wniosek o hamowaniu implementacji zarodków, jednakże nie przełożono tych tez na rodzaj ludzki. Również są doniesienia o aktywności hipoglikemicznej (frakcje polisacharydowe), średnim działaniu antybakteryjnym i przeciwgrzybiczym (są lepsze surowce). Podobno Rosjanie prowadzą dość intensywne prace nad olejem pozyskiwanym z nasion miechunki rozdętej, a znając obecne trendy, niedługo znajdziemy w drogeriach i sklepach zielarskich wyroby pewnych babuszek czy też syberyjskich szamanek, poprawiające stan skóry, włosów i paznokci.

Cochlearia

Wyjątkowo mało znana roślina. Charakterystyczna dla miejsc zasolonych: solnisk, pasów nadmorskich – to są klimaty warzuchy lekarskiej – Cochlearia officinalis. Całkiem niepozorna, gdyby miała żółte kwiatki, dałoby się ją pomylić z każdym innym okazem rodziny Brassicaceae – kapustowate. Można ją uprawiać i stosować świeże listki do sałatek i wszelkiego rodzaju potraw. Podobno pachnie i smakuje mniej ostro niż gorczyce. Wartość olejku w zielu waha się, oscylując wokół 0,2-0,3%. Starano się uzyskiwać ten olejek, choć raczej w formie rozpuszczonej w alkoholu – z warzuchy bardzo chętnie sporządzano spirytus warzuchowy – Spiritus Cochleariae. Ze świeżym surowcem problemu nie było, natomiast suszony piętrzył problemy związane z inaktywacją enzymów. Poradzono sobie z tym nader prosto. Dosypywano zmielonej gorczycy białej, następowała reakcja mirozynazy z sinigryną i powstawał izotiocyjanian allilu – substancja odpowiedzialna za ostry smak. Charakteryzuje się właściwościami antybakteryjnymi, co po części wyjaśnia takie upodobanie XIX-wiecznych aptekarzy do sporządzania preparatów do płukania ust właśnie ze spirytusu warzuchowego.
Spiritus Cochleariae wchodził w skład Aqua gingevalis regis (czyżby przetłumaczyć to jako królewską wodę dziąsłową?), czyli mieszaniny spirytusu cynamonowego i warzuchowego, zakropionej olejkiem różanym, cytrynowym, cynamonowym i podlanej chloroformem. Inne receptury wskazują na łączenie go z kwasem salicylowym, olejkiem szałwiowym i miętowym.

Wydaje się, że warzucha nie tylko dla smaku i właściwości antybakteryjnych trafiała do jamy ustnej. Marynarze zabierali całe wiązki tej rośliny w morskie podróże po wodach nieznanych, uważając, że chroni ich przed szkorbutem, a przecież zaliczenie do grupy antiscorbutica sugeruje całkiem dużą ilość witaminy C. Artykuł opublikowany w 1990 roku w czasopiśmie Medical History informuje, iż w 100 g świeżej masy znajdują się 63 mg witaminy C (plus minus 12), co jednakże rekordem nie jest. Oczywiście taka cytryna ma 53 mg na 100 g, jednak w porównaniu z pierwiosnkiem, który w liściach przechowuje 805 mg witaminy C (plus minus 48), wynik ten rekordowy nie jest. Swoją drogą przebadane rośliny z grupy antiscorbutica fantastycznych osiągów nie miały, lecz i tak te ilości są dla zdrowia ludzkiego niezmiernie ważne.

Imperatoria

Niegdyś nazywane remedium divinum, w czasach obecnych już nawet nie remedium. Gorzki los spotkał gorysza miarza – Peucedanum ostruthium, członka wspaniałej, acz nieco skrzywdzonej rodziny selerowate – Apiaceae. Już na początku XX wieku określono zawartość olejku eterycznego (0,2-0,8%) i zidentyfikowano niektóre związki czynne – imperatorynę, ostrutynę, ostynę. Stosowano wówczas niewielkie dawki sproszkowanego korzenia gorysza w celu pobudzenia trawienia. Sporządzano również ekstrakty i nalewki, a także napary, lecz nie wydaje mi się, aby robiono to z wielkim przekonaniem. Badania wciąż prowadzono, identyfikowano coraz więcej związków – głównie terpenów, ale nie było zgody co do przyszłości surowca. Alois Kosch w Handbuch der Deutschen Arzneipflanzen (1939) opisuje surowiec oraz zalecenia poszczególnych lekarzy i aptekarzy. Aschner polecał gorszy na dnę moczanową, natomiast Wittlich optował za stosowaniem w terapiach dla astmatyków i cukrzyków. Głównym kierunkiem fitoterapeutycznym, były jednak dolegliwości żołądkowo-jelitowe, a także oskrzelowe z silnym wydzialeniem śluzów.
Dzisiaj wiemy więcej o właściwościach ekstraktów sporządzanych z korzenia gorysza miarza. Związki w nich występująca wykazują antagonizm do wapnia (blokada kanałów wapniowych), co powoduje znaczne osłabienie możliwości kurczu mięśni, co można wykorzystać przy leczeniu chorób układu sercowo-naczyniowego. Imperatoryna hamuje proliferację komórek tkanki mięśniowej gładkiej w naczyniach krwionośnych (VSMC) a których niekontrolowane namnażanie jest jedną ze składowych blaszek miażdżycowych.

Ponadto badania na szczurach oraz królikach wykazały obecność związków będących inhibitorami cyklooksygenazy i 5-lipooksygenazy, które zmniejszają stan zapalny i uniemożliwiają wytwarzanie związków podtrzymujących ten stan. Ponadto inhibitory 5-lipooksygenazy istotnie zmniejszają wydzielanie śluzu przez komórki oskrzeli. W medycynie inhibitory te są wykorzystywane w terapii astmy oskrzelowej (leki antyleukotrienowe).

Ulmus

Niektórzy woleliby w lasach widzieć jedynie sosny, bo szybko rosną i można łatwo sprzedać ich drewno z dużym zyskiem. Ja pragnę natomiast widywać drzewa liściaste – chociażby wiązy. W terapiach stosowano niegdyś wiąz pospolity – Ulmus minor i wiąz szypułkowy – Ulmus laevis, natomiast kontynent amerykański preferował wiąz czerwony – Ulmus rubra. Wiązów niegdyś było sporo, na pewno więcej od sarsaparilli, której były "tanim zamiennikiem", jak to określił autor świetnej serii o materia medica, Jonathan Pereira (1853). Wówczas rekomendowano wiąz przy zmianach skórnych, rogowaceniu naskórka i trudno gojących się ranach. Oczywiście pisano o wiązie już wcześniej, pojawiał się w wielu farmakopeach, kryją się pod nazwą Cortex Ulmi interior – wewnętrzna kora wiązu. Żółtawe, czerwonawe czy też brązowe paski kory pozyskiwano z kilkuletnich gałązek, suszono i najprawdopodobniej mielono. Tłumaczyłoby to łatwość, z jaką w Stanach Zjednoczonych fałszowano korę wiązu czerwonego za pomocą mąki kukurydzianej.
Przed II wojną światową, korę wiązu polecano przy biegunkach, zapaleniach pęcherza moczowego i stanach zapalnych w obrębie dróg rodnych. Kataplazmy stosowano przy reumatyzmie, bólu stawowe, wrzodach, wysypkach i wszelkiego rodzaju obrzękach.

Wydania Hagers Handbuch der Pharmazeutischen Praxis z lat 90. XX wieku (a zatem całkiem aktualne!) informują o korze wiązu jako surowcu stosowanym głównie zewnętrznie. Zwilżone odwarem kompresy przykładano do chorych, zmienionych chorobowo miejsc. Stosowano również maceraty olejowe – na łaźni wodnej podgrzewano 100 g oleju migdałowego i 30 g kory wiązu, macerowano dwie godziny i filtrowano. Zalecano je głównie przy egzemach i zmianach skórnych.

Kora wiązu niewątpliwie ma działanie przeciwzapalne i ściągające. W surowcu występują katechiny, proantocyjanidy, sterole i kwas chlorogenowy. Gerhard Madaus w "Lehrbuch der biologische Heilmittel" (1938) informuje o 3% garbników i co zaskakujące, dużej ilości siarczanu baru w liściach – 0,0182%.

Wiąz bez wątpienia ma przed sobą przyszłość w kosmetologii i preparatach dermatologicznych. Kwestia tego, kto złapie tę szansę pierwszy.

Referat obejmował również surowce pochodzące z fiołka wonnego (głównie kwiaty) – temat ten poruszyłem w Monografii Manuału Zielarskiego 1-FL – fiołek wonny, więc nie będę o nich wspominać. Zainteresowanych odsyłam do tego tekstu.

Spodobał Ci się mój tekst? Polub fanpage Manuału Zielarskiego i udostępnij tekst innym!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz